Obywatelu – działaj, zmieniaj.

12/06/2017; autor: Fundacja TERAZ

Ojciec wolności Indii, Mahatma Gandhi, prawnik z wykształcenia, kiedy rozpoczynał pracę jako adwokat, był tak nieśmiały, że podczas rozpraw sądowych głos zabierał z opuszczoną głową.

Trzeba było kilku lat, aby pokonał ten paraliżujący strach i jeszcze kilku, by zrozumiał, że panującej wokół niesprawiedliwości nie może pokonać w pojedynkę.

Efektem jego przemyśleń, a potem działań było to, co można współczesnym językiem opisać jako budowanie aktywności społecznej z wykorzystaniem dostępnych środków.

Gandhiego wkurzyło na początku to, że on, absolwent brytyjskich uczelni, wciąż spotyka się z dyskryminacją rasową, jest traktowany jak człowiek niższej kategorii. Potem dostrzegł, że ten problem dotyczy nie tylko jego. Jeszcze później, że nie jest to jedyna sprawa, w którą należy się zaangażować. W końcu zrozumiał, że oczywiście potrzebny jest inicjator każdego sprzeciwu czy każdej akcji „za” czymś, ale siłę stanowi grupa. Im bardziej liczna, tym potężniejsza, im bardziej świadoma swoich celów, tym groźniejsza dla przeciwnika.

Pewien młody człowiek z warszawskiego Muranowa przez rok wściekał się, że na jego podwórku miejsca parkingowe są zajmowane przez „obce” samochody, których kierowcy złapali okazję do bezpłatnego parkowania. Zaczął wzywać Straż Miejską, by wlepiała mandaty, ale to okazało się tyleż czasochłonne, co mało skuteczne. Siadł więc i napisał odezwę do mieszkańców. Interweniował w administracji. Dzwonił do radnego. Bez skutku. Zakasał rękawy i sam zaczął chodzić po sąsiadach bliższych i dalszych. Najpierw sam, potem już z panem z naprzeciwka. Wyłoniono grupę inicjatywną, której udało się połączyć interesy kilku wspólnot mieszkaniowych. Podwórko ma dziś system wjazdu z opuszczanym szlabanem. Dodatkowo ludzie, którzy nie mówili sobie nawet „dzień dobry”, całkiem fajnie zakumplowali się ze sobą i zastanawiają się, co by można jeszcze wspólnie zrobić.

Nic nie dzieje się od razu. Ta stara prawda uczy, że warto w sobie powoli zmieniać nastawienie do rzeczywistości, o ile chcemy mieć realny wpływ na to, jak wygląda. Nie zawsze trzeba być liderem, ale zawsze warto dać się pociągnąć liderowi i go wesprzeć.

Wiele osób wciąż myśli tak: a co ja mam do tego? Przecież to sprawa…(wpisać właściwe) dozorcy, policji, radnych etc. Lub tak: – co ja mogę, co ja poradzę? Zdenerwuję się tylko, a nic nie załatwię. Więc nie załatwiają.

Czasem zdarza się taki impuls zewnętrzny, który powoduje, że obie te postawy znikają niespodziewanie. Tak się dzieje na przykład, kiedy czujemy, że jakieś wartości, które są dla nas ważne (choć czasem nie potrafimy ich konkretnie nazwać) są zagrożone, dostajemy wówczas bodziec do działania. To właśnie miało miejsce w całej Polsce podczas pamiętnego czarnego protestu kobiet, do którego pretekstem stała się możliwość zaostrzenia ustawy aborcyjnej. Na manifestacjach zgromadziły się panie w różnym wieku – od najmłodszych po całkiem leciwe, które w zasadzie mogły śmiało powiedzieć, że sprawa ich nie dotyczy. A jednak dotyczyła, bo nie o aborcję, dokładnie nie tylko o aborcję szło, ale o prawa kobiet w ogóle. To one zostały zagrożone. A skumulowana energia dała asumpt do następnych działań. Kobiety poczuły się razem.

Podobnie stało się w przypadku wielu podstołecznych miejscowości, które centralnie postanowiono wcielić do metropolii warszawskiej. Znów okazało się to impulsem, który objawił niesłychaną aktywność społeczności lokalnych. W akcje sprzeciwu włączyli się ludzie, których polityka, nawet na ich gminnym poziomie, w ogóle nie zajmowała. Miejscowe referenda w sprawie przyłączenia do Wielkiej Warszawy przyniosły frekwencję rzędu 40 procent, gdy zwyczajowo trudno przekroczyć próg 10.

Może ci „nieaktywni” uświadomili sobie wówczas, że udział w wyborach, oddanie głosu w referendum, manifestacja, wolontariat w organizacjach pozarządowych czy nawet tylko w konkretnych akcjach społecznych – są przejawem troski o rzeczy wspólne, nasze, obywatelskie. I jeśli dzięki naszemu poparciu uda się coś przewalczyć lub czemuś zapobiec, budzi się poczucie siły. Nie warto jednak czekać na impuls z zewnątrz. Warto natomiast budować chęć do zmiany w sobie, by móc zmieniać najbliższy nam kawałek świata nie oczekując, że zrobi to ktoś za nas.

To milowy krok w stronę społeczeństwa obywatelskiego, które umie się organizować. Niekoniecznie w kontrze wobec instytucji państwowych, ale w miarę od nich niezależnie.

Szczególnie, że władze –zarówno lokalne, jak i centralne –często wciąż nie wiedzą jak na społeczną aktywność reagować. Jednak tylko kwestią czasu jest to, że będą musiały  wypracować pewne procedury reagowania a może nawet współdziałania w tych sprawach.

O ducha i siłę społeczności należy jednak stale się troszczyć; jeśli znajdziemy jej źródło trzeba pilnować jego zasilania, by nie wyschło. Tego można się nauczyć. I, jako społeczeństwo, zaczynamy się uczyć, choćby obserwując pozytywne skutki aktywności szaleńców walczących o rowerowe ścieżki w mieście, sadzących kwiaty na zaniedbanych podwórkach czy zakładających banki żywności dla potrzebujących.

Choć od zmiany ustrojowej utrzymuje się przekonanie, że jesteśmy mało aktywni, nie umiemy współpracować na poziomie lokalnym, że opornie włączamy się w proces podejmowania decyzji, to okazuje się, że sytuacja jednak się poprawia. Przeprowadzone w 2002 roku badania dotyczące wiary w skuteczność wspólnego działania dowodziły, że tylko połowa Polaków uważała, że mogą one przynieść pożytek w rozwiązywaniu problemów środowiska, osiedla, wsi czy miasta. W 2014 roku taki pogląd wyrażało już 80 procent naszych rodaków.

Pierwszy krok, od którego zaczyna się każdy marsz może być bardzo prosty; wrzucić monetę do puszki wolontariusza Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, podpisać petycję w obronie zwierząt, które zabijane są w Afryce. Potem (jeśli nie uśpimy tym naszego sumienia) powinno być już z górki.