Pieniądze – łatwiejsza droga do zmiany?

02/04/2017; autor: Fundacja TERAZ

Zmienię swoje życie, jeśli trafię 6 w lotto! Tak, ilu z nas nie karmi się takimi myślami i marzeniami, usprawiedliwiając się, że nie zrobiliśmy jeszcze tego, czego tak bardzo pragniemy w życiu. Czy pieniądze są jedyną drogą do zmiany? I, czy to one dadzą to szczęście, którego wraz ze zmianą poszukujemy?

Jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma – powiedział kilka lat temu znany polski polityk, wpisując się doskonale w wyobrażenia swego pokolenia, często powielanego przez nową generację, że to „skądś” oznacza jakiś szwindel, kant i krętactwo.

Rzeczywiście, w okresie słusznie minionym trudno było o uczciwie zarabianie pieniędzy. Etos pracy wyznaczała zasada „czy się stoi, czy się leży, ileś tam mi się należy”, więc nikogo nie dręczyło, że pensja nie jest wyznacznikiem ani rekompensatą wysiłku wkładanego w wykonywane zajęcie. Inna sprawa, że bylejakości pracy towarzyszyła bylejakość zapłaty. Na tak zwanym państwowym trudno było się dorobić kokosów. Były oczywiście branże, w których było to możliwe, ale rezerwowano je dla „swoich”. Mniej zresztą liczyły się pieniądze, a bardziej dostęp do rzadkich dóbr takich jak talon na małego fiata, chody w sklepie meblowym, a na samym końcu – nieskrępowany dostęp do papieru toaletowego.

W zupełnie innej sytuacji znajdowali się tak zwani prywaciarze. Nawet jeśli pracowali przez pokolenia uczciwie, i tak byli pod obstrzałem stosownych służb finansowych z karą główną pod nazwą domiaru (taki podatek) nad głową. Żeby taki podatek nie zabił, trzeba było główkować nad ukryciem zysków, żeby minimalizować tę daninę dla państwa. A to wymagało działań na krawędzi prawa, jeśli nie poza nią.

Ale minęło już prawie 30 lat wolnej Polski, ucywilizował się kapitalizm białych skarpetek i biznesu na łóżkach polowych. Wprawdzie administracja nowego ustroju nie jest wciąż zbyt przyjazna wobec biznesu, ale udało się wyrosnąć grupie potężnych przedsiębiorców i bardzo licznym drobnych, często rodzinnym firemkom. Nasz stosunek do ludzi bogatych wciąż jednak jest podszyty nieufnością. Skąd oni wzięli swoje pieniądze? Wiadomo przecież, że pierwszy milion trzeba ukraść. Nawet nieżyjący już najbogatszy Polak, Jan Kulczyk, żartował, że on nie musiał, bo pierwszy milion dostał od ojca, apotem już poszło.

Nie każdy ma „łeb” do interesów. Jednym bogacenie przychodzi łatwo; pieniądz ich lubi. Innych się nie trzyma, i o to mają żal do świata. Wtedy najłatwiej konstruować lub wierzyć w teorie o złodziejach, którzy kraj rozkradli, o tym, że uczciwie nie można się dorobić „takich” pieniędzy, że dzieciaki bogaczy w życiu dnia uczciwie nie przepracowały, mają wszystko, a jeszcze im mało. Wtedy też informacja o każdej aferze finansowej, każdym ujawnionym szwindlu, jakich pełno na całym świecie (nie wiedzieć czemu ludzie uwielbiają oszukiwać innych ludzi), staje się potwierdzeniem takich tez. W dodatku z tyłu głowy dźwięczą takie słowa, jak z Mateusza: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”. Czyli panu Bogu też się to nie podoba. A jeszcze Łukasz powiada, że „Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie.” Czyli ci, którzy się bogacą, to nie tylko złodzieje, ale jeszcze bezbożnicy.

Przez całe wieki funkcjonowała społeczna nierówność. Ludzi dzieliło urodzenie, potem także zamożność. Bogaci obnosili się ze swoim bogactwem, a biedni znosili w pokorze swoją biedę. Taka była kolej rzeczy. Także podkreślanie swojego dobrego statusu majątkowego było naturalne, choć przesada raziła zawsze. Dlatego z takim szyderstwem traktowano zawsze nuworyszy, którzy manifestowali swoją przynależność do nowej klasy z wielką ostentacją, choć nie zawsze ze smakiem. Lata 90-te minionego wieku przyniosły wysyp takiego nowobogactwa w Polsce; skóra, fura i komóra (skórzana kurtka, samochód i telefon komórkowy) były pierwszym wyznacznikiem życiowego fartu. Następne generacje są już znacznie bardziej dyskretne, a i epatowanie bogactwem nie jest już dobrze widziane. Chowa się zresztą w strzeżonych osiedlach, luksusowych domach, ochranianych tak, by niepożądane oczy go nie dostrzegały.

Ostatnio media obiegła elektryzująca informacja, że grupka ośmiu facetów zgromadziła majątek wart tyle, co biedniejsza połowa kuli ziemskiej. To duża zmiana, bo jeszcze rok temu superliga bogaczy liczyła 62 osoby. Dodatkowo oszacowano, że najbogatsze rodziny, takie jak Rothschildowie, Rockefellerowie, Albrechtowie, Marsowie, Kochowie, Waltonowie i pewnie kilka innych, kontrolują blisko 90 procent wszystkich światowych pieniędzy. Oblicza się, że majątek tych familii jest przynajmniej 650 razy większy niż majątek Gates’a (numer 1 na liście krezusów). Ich największym problemem jest dbałość o względną niepodzielność majątku, który gromadzili skrzętnie przodkowie. Im więcej bowiem spadkobierców, tym mniejsze porcje dziedziczonego tortu. Najbogatsza kobieta na świecie Gina Rinehart, szczęśliwie jedyna spadkobierczyni swego ojca, pomnożyła schedę po nim 386 razy. Dziś zarabia 52 miliony dolarów dziennie (blisko 600 na sekundę), ale czwórka jej dzieci, nie chce czekać na testament i już dziś robi wszystko, aby ją z rodzinnej firmy wywalić i przejąć niebotyczny majątek dla siebie.

8 milionów dziennie zyskuje amerykański klan Waltonów, właścicieli międzynarodowej sieci supermarketów Walmart, które dziennie obsługują ponad 100 milionów klientów. Do gigantycznego rozwoju firmy doszło między innymi dzięki, że przez lata wykorzystywano i oszukiwano (nadal się to dzieje) pracowników; zarabiają tak niewiele, że w większości korzystać muszą z zasiłków pomocy społecznej. Amerykanie uważają zresztą, że ich bogacze albo oszukują ludzi, albo państwo, albo jedno i drugie. Wiedzą co mówią, bo obliczono dość precyzyjnie, że do jednego hipermarketu Walmartu podatnicy dopłacają od 900 tys. do 1,7 miliona dolarów w różnych formach pomocy dla zatrudnianych przez niego ludzi.

Pierwszy na świecie miliarder John D. Rockefeller w drugiej połowie XIX wieku, płacił swoim pracownikom więcej niż konkurencja, nagradzał finansowo pomysły, które ulepszały prowadzenie przedsiębiorstwa.

Do końca życia postępował według stworzonego przez siebie pięciopunktowego kodeksu, który wraz ze swoim bogactwem przekazał potomkom:

  1. Pracuj zawsze za maksimum jakie możesz otrzymać,
  2. 10 procent oddaj,
  3. 10 procent zainwestuj,
  4. Żyj za pozostałą sumę,
  5. Zapisuj absolutnie każdy, nawet najbardziej drobny wydatek.

Na działalność charytatywną – uniwersytety, badania medyczne, szkoły w ubogich dzielnicach, kościoły – wydał ponad 500 milionów dolarów. Powiada się, że jego pieniądze były najmniej splamionym krwią bogactwem zdobytym w USA. A jednak, kiedy zaczął cierpieć na poważne problemy gastryczne większość ludzi, nie tylko zawistna konkurencja, życzyła mu śmierci.

W Polsce też mamy swoich i Waltonów i Rockefellerów. Część z nich pewnie chciałaby zapomnieć skąd wzięła swój pierwszy milion. Inni nie muszą niczego się wstydzić.

Zwykli zjadacze chleba, ich pracobiorcy też maja różne doświadczenia. Jednych ciemiężyły nasze (nie nasze) supermarkety, naciągały banki, nieuczciwi szefowie wyciskali z nich ostatnie poty nie doliczając nadgodzin. Inni do kokosów wprawdzie nie doszli, ale żyją zupełnie przyzwoicie. Zapytani czy chcieliby mieć więcej odpowiadają różnie. Niektórym wystarcza to, co mają, inni dowodzą, że nie, bo mają większe potrzeby. Na równość jednak nie ma co liczyć. Zresztą, poza utopiami, nigdzie się nie udała. Ważne, by w marę możliwości nożyce nierówności zarobkowej nie rozwierały się zbyt gwałtowne.

Kiedyś najbardziej banalne życzenia brzmiały: zdrówka i szczęścia, bo resztę można sobie kupić. Dziś nie jest to takie oczywiste. Jeśli państwo nie refunduje jedynego, odpowiedniego leku na jakąś chorobę, a ten kosztuje kilka- kilkanaście tysięcy złotych, oznacza to, że bardzo wymiernie można sobie kupić zdrowie. Jeśli odpłatnie badanie robi się z dnia na dzień, a czekając na państwową służbę zdrowia – czeka się na nie nawet kilkanaście miesięcy, być może brak pieniędzy skraca nasze życie.

Ze szczęściem bywa podobnie. Przynajmniej jego pierwszorzędny erzac, podróbkę najwyższej klasy także łatwiej osiągnąć przy pełnym portfelu. Tylko co to znaczy pełnym? Takim, który pozwoli godnie żyć – powie ktoś. Prawda, ale też nieuniwersalna. Czy żyć godnie to zapewnić sobie luksusowy apartament, mercedesa, a dziecku elitarną prywatną szkołę, zagraniczne wakacje z kursem nurkowania, mobilne oprzyrządowanie najnowszej generacji i procentujące fundusze na przyszłość?

A może to tyle, żeby przeżyć miesiąc bez pożyczania, z oddechem. Nie wyciągać ręki do dzieci, bo im przecież też trudno.

Ponad 836 milionów ludzi, czyli co ósma osoba, żyje za dolara i ćwierć dziennie, drugie tyle – zarabia dwa. Żeby było bardziej wymownie; jedna czwarta naszej planety żyje w skrajnym ubóstwie. Biedzie, która skraca średni wiek życia do 40 lat, która zabija co piąte dziecko. Nie wspominając o dachu nad głową, dostępie do wody, konieczności zarabiania na życie dosłowne od dziecka.

Ale ekonomiści nas przekonują, że dzięki światowym miliarderom będzie lepiej. Bo oni budują gospodarkę, tworzą nowe miejsca pracy, sprawiają, że ci, którzy do niedawna żyli za dolara dziennie, podwoili swój dochód. W dodatku skurczyły się obszary głodu i zmniejszyła się radykalnie liczba analfabetów na świecie.

Tak różnie można te sprawy widzieć. Rainier z Ponzy, cysters zmarły w 1207 roku pisał: „Szanuj pieniądz, który stanowi owoc pracy. Nie ukrywaj go jednak w żelaznej skrzyni, bo to początek skąpstwa. To, co zaoszczędzisz, niech będzie zabezpieczeniem dla ciebie, twojej rodziny i twojej wspólnoty, a pomocą dla tych, którzy jej potrzebują”. I przez ponad osiem wieków nic się z tej myśli nie zestarzało.

A jeśli założymy, że pieniądz nie jest po to, by go ukrywać „w skrzyni”, to niech nam służy – na przykład w ZMIANIE.