Słoneczna terapia witaminowa

19/07/2017; autor: Fundacja TERAZ

Na słońce czekamy już od pierwszych wiosennych wypraw za miasto, ale prawdziwie wakacyjne grzanie przynosi lipiec i sierpień, na które czekamy z urlopami i wyjazdami.

Wtedy też powraca pytanie- opalać się czy chronić przed słońcem? Co jest zdrowe, a co nam szkodzi?

Jeszcze sto dwadzieścia lat temu wszystko było proste; wyjazd do wód i kurortów oznaczał korzystanie z plaży i kąpieli (panie osobno, panowie osobno) w specjalnych kostiumach (nie mogły być obcisłe) zasłaniających całe ciało, obowiązkowych kapeluszach i z parasolkami, czyli w tłumaczeniu z włoskiego, słońcochronami. Pewne rozluźnienie obyczajów (koedukacja na plaży i osłonięcie rąbków ciała) pojawiło się tuż przed I wojną światową. Gdy swawolnym panienkom promyki przyciemniły jednak skórę, trzeba było okładów z ogórka i mleka, żeby na pensjach z nich nie dworowano. Bladość skóry była w modzie, zaś opalenizna stanowiła widomy dowód konieczności pracy, a więc niskiego urodzenia i niezamożności.

A przecież już w połowie XVII wieku sformułowano kliniczny obraz tzw. choroby angielskiej czyli krzywicy kości, która na podobieństwo epidemii zaczęła rozprzestrzeniać się właśnie w Anglii i kilku innych północnych krajach, gdzie ekonomiczne procesy uprzemysławiania przyniosły szybko odczuwalny wpływ na środowisko naturalne – między innymi skażenie powietrza, co w wilgotnym i niezbyt słonecznym Albionie stanowiło dodatkową barierę dla działania naszej gwiazdy.

Prawie dwa wieki później roku polski lekarz, biolog i chemik Jędrzej Śniadecki – potwierdził oczywistą korelację między występowaniem/ przeciwdziałaniem krzywicy, a korzystaniem z dobroczynnych skutków promieniowania słonecznego, „którego bezpośrednie działanie na ciało nasze do najskuteczniejszych sposobów zapobieżenia tej chorobie i jej wyleczenia policzyć należy.”

Sto jeden lat później przypadek sprawił, że zalecenia Śniadeckiego wprowadzono w życie.

Coco Chanel, wówczas już uznana kreatorka mody, żeglowała z przyjaciółmi wzdłuż Riwiery Francuskiej do Cannes. Czekający na nią pre-paparazzi zrobili zdjęcia, na których widać było, że mocno się spiekła. Pokazały to gazety, wywołując zgorszenie i skandal. Sama Chanelka przepraszała początkowo za swój wygląd, by za chwilę uznać, że może to być początek nowego trendu; opalenizna miała odtąd kojarzyć się w wolnością, zdrowym trybem życia, a nawet sportem. Ta, dzięki której kobiety zdjęły gorsety, dała im także nowe kostiumy – właśnie do opalania, odkrywające całe nogi. Niebawem pojawiły się pierwsze olejki do opalania.

Choć niektórzy twierdzili, że na słońcu wylegują się tylko węże i głupi ludzie, szał brązu powoli ogarniał świat. Szczególnie po drugiej wojnie światowej, gdy podróżowanie i urlopowanie przybrało masową skalę. Nastąpił przechył w drugą stronę. Plaże nadmorskich kurortów pełne były smażących się ciał, a wyznacznikiem dobrego odpoczynku (wcale nie związanego z aktywnością ruchową) był stopień odpowiedniego „strzaskania na heban”. Przy okazji projektowano coraz bardziej skąpe kostiumy, między innymi pojawiło się słynne bikini.

Wprawdzie kościół katolicki piętnował publiczne obnażanie ciała, twierdząc, że to bezwstydne (jeszcze bardziej niż noszenie spodni przez kobiety) i prowadzi do grzechu, następnym krokiem brązowego trendu stały się plaże dla nudystów.

Rychło jednak okazało się, że kościół zyskał potężnego sprzymierzeńca, choć nie o względy moralne tu chodziło. Oto lekarze trąbić zaczęli na alarm, że opalanie jednak nie jest zdrowe. Wysusza skórę, prowadząc do jej przedwczesnego starzenia, może też prowadzić do różnych typów raka.

Odpowiedzi rynku były dwie. Przemysł kosmetyczny zaczął zbijać fortunę na kremach umożliwiających „bezpieczne” opalanie – z dodatkiem filtrów przeciw promieniowaniu UVA i UVB (tak zwane SPF, czyli sun protecting factor), a równolegle pojawiły się solaria – łóżka do opalania bez niekorzystnego działania promyków. Zalecano nawet wizyty w solariach, by przygotować skórę na spotkanie z prawdziwym słońcem, choć nawet bez wiedzy medycznej można się domyślić, że był to tylko chwyt reklamowy, bo poparzyć skórę było tak samo łatwo. Okazało się również, że takie opalanie także wywołuje raka skóry. Dodatkowo – od leżenia na łóżku opalającym można się uzależnić. Ten typ nałogu nazwano tanoreksją. 90 procent przypadków raków (słynny czerniak jest spośród nich najrzadszy, ale najbardziej niebezpieczny) dotyczy właśnie tanorektyków. Lekarze ostrzegają, że uzależnienie zaczyna się wówczas, gdy choć raz w tygodniu musi się „zaliczyć solarkę”. Według badania Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) korzystające z solariów osoby poniżej 30 roku życia są o 75 procent bardziej narażone na ryzyko zachorowania na czerniaka, niż ludzie starsi.

Tymczasem od 1937, gdy opatentowano syntetyczną witaminę D i zalecono ją w profilaktyce przeciwkrzywiczej dzieciom, nieustannie trwają dalsze badania nad jej innymi walorami zdrowotnymi. Lista tych walorów stale się powiększa. D3 okazuje się ważna przy leczeniu osteoporozy, astmy, przeziębień i grypy, łuszczycy, cukrzycy, depresji (zwłaszcza sezonowej), zaburzeń hormonalnych, stanów zapalnych, zwalczaniu nadciśnienia, przy schorzeniach autoimmunologicznych, a ostatnio mówi się nawet o nowotworach. Można też, a nawet należy ją suplementować w okresie, gdy słońca na niebie mniej – najczęściej w okresie październik – marzec w dawce 2000j, a kiedy jest słońce także – wówczas w dawce 1000j.

„Słoneczną witaminę” dostajemy tylko podczas opalania i właściwie nie możemy jej uzupełnić dietą (chyba, żeby zjeść np. 500 jajek dziennie, no i wspomnianą suplementacją). W Polsce ze słońca możemy ją czerpać stosunkowo krótko. Sorry, taki mamy klimat. Czy warto więc unikać jej naturalnego dostawcy? Jeśli odsłonimy przed słońcem po trochu ciało (co dzień – kwadrans jasnoskórzy, do pół godziny ciemniejsi) „najemy” się witaminy D. Nie przedawkujemy jej, bo nasz organizm na bieżąco zaktualizuje produkcję do potrzeb. Choć nie należy przesadzać, żeby się zwyczajnie nie poparzyć. Dłużej nie znaczy lepiej.

Ale – jeśli posmarujemy się kremem z filtrem – zatrzymamy UVB (ultrafiolet typu B), więc witaminy nie dostaniemy. W dodatku, gdyby spojrzeć na wyniki badań, mimo produkcji kosmetyków o coraz wyższych parametrach ochronnych (50 SPV), liczba zachorowań na raki skóry wzrasta. Czy zatem naprawdę chronią? A może tylko maskują efekty oddziaływania promieni słonecznych ? Czy zbadano dokładnie co, poza alergią, mogą powodować? Może kolejne badania wezmą te problemy pod lupę…

Póki co, cieszmy się urokami lata, doceniajmy, choć nie przeceniajmy słońce. Kiedy zaś dzień zacznie się widocznie skracać, a chmury przestaną przepuszczać grzejące promienie, wspomagajmy się ich erzacem – witaminą D3 w kroplach lub kapsułkach. Najpierw warto zbadać jej poziom w naszym organizmie, by potem, podczas rozmowy z lekarzem określić, czy zalecana dziś dawka prewencyjna, ustalona na około 1000 międzynarodowych (IU) dziennie będzie dla nas wystarczająca. A wtedy – aby do wiosny, a jeszcze lepiej do kolejnego lata!