Urlop przymusowy

27/02/2017; autor: Fundacja TERAZ

Spadanie z wysokiego konia nie przynosi ponoć wstydu. I choć w przypadku utraty pracy, ani wzrost konia nie jest ważny, ani technika lądowania, to ważne jest bezpieczeństwo tego upadku, czyli w miarę możliwości zeskok na cztery łapy.

Taką sposobność daje zwyczajowe rozwiązanie umowy o pracę, które przewiduje, że wywalą nas dopiero za trzy miesiące i może dodadzą jeszcze odprawę. No i co dalej……?

Daje to pewien oddech; grunt pod nogami nie zaczyna się palić od razu. Oczywiście, ambicja, która była drugim jeźdźcem konia bywa posiniaczona. Mieliśmy dobrą pracę, niezłe zarobki, kłopoty finansowe (jeśli w ogóle się pojawiały) nie dotyczyły prozy życia. Aż tu nagle – brak pracy. Najpierw uznawany za całkowicie przejściowy, chwilowy. Za chwilę coś znajdziemy. Niemożliwe, żebyśmy z naszymi umiejętnościami, rozeznaniem w środowisku mieli z tym jakiś kłopot. Określenie „bezrobotny”, to w ogóle nie nasza bajka. Nawet „przejściowo bez stałego zajęcia” też jakoś razi. Ale kiedy mija kilka miesięcy i niczego nie możemy dla siebie znaleźć, robi się smutno. Problemy zaczynają się kumulować: przejadamy nasze zasoby bez możliwości ich odnowienia i zaczynamy się frustrować: coś z nami nie tak?

Początkowo, jeszcze bez nerwów, szukamy. Porównywalnego stanowiska za porównywalne pieniądze. Przecież wstyd brać coś poniżej kwalifikacji, zwłaszcza w pewnym wieku. Ambicja, choć poobijana, toż przecież całkiem jeszcze nie wyszczerbiona. Zaczynanie wszystkiego od nowa – w innej dziedzinie , w odmiennej specjalizacji jest trudne, nawet dla młodych, którzy z reguły są bardziej elastyczni, mniej zasiedziali życiowo. Pracodawcy w swojej większości materiał ludzki po czterdziestce także uważają za nieźle zużyty i niewart wielkich inwestycji. A zawartość portfela topnieje…

Do bycia bezrobotnym nie można się przygotować. Nawet pesymiści, którzy lubią zabezpieczać się na każdą ewentualność życiową, negatywnych zmian oczekują raczej w sferze zdrowia czy relacji z najbliższymi. Mało kto rozważa hipotetycznie zagadnienie „a co by było, gdybym stracił/straciła pracę.

A więc nie można się przygotować, ale kiedy strata pracy stanie się faktem, istnieje pewien kanon zachowań i działań, które warto sobie uświadomić, i w taki sposób zapamiętać, by stały się rodzajem broni podręcznej a może samoobrony codziennej.

Jeśli straciłeś pracę nie z własnej winy – nie warto analizować w nieskończoność „przeszłych” scenariuszy. Że gdybyś…to może… Fakty są takie, że pracy nie masz. To jest punkt wyjścia. Kolejny jest taki, że praca jest ci potrzebna, trzeba się więc zastanowić na co jesteś gotowy, by ją zdobyć. Są oferty dla osób o niższych kwalifikacjach i za mniejsze pieniądze. Możesz je w ogóle pominąć i dalej się frustrować, albo się nad nimi zastanowić. To jest także taki moment, że warto opracować plan awaryjny na życie, uwzględniający prawdziwe priorytety i listę rzeczy, z których można zrezygnować. Będzie naszykowany, co nie znaczy, że zajdzie konieczność jego użycia. Konstruując go oswajamy jednak niepewność jutra. Możemy trochę spokojniej zerkać w jego stronę. Nasza szalupa ratunkowa czeka gotowa, gdyby trzeba było skakać.

W Polsce jest tak, że więcej mówi się o bezrobociu mężczyzn. Wciąż pokutuje stereotyp, że bardziej przeżywają swój stan bezczynności zawodowej, uważając, że ciąży na nich obowiązek utrzymania rodziny. Tymczasem od dawna równie ważny (choć oczywiście to nie jest reguła) jest udział dochodów kobiety w budżecie domowym. W dodatku, odkąd bada się takie rzeczy, okazuje się, że „na rynku” jest więcej bezrobotnych kobiet. Że pracodawca, jeśli ma kogoś zwolnić, wyrzuci najpierw kobietę. Że mężczyźni są wciąż bardziej atrakcyjnymi pracownikami, ponieważ nie wiążą się z nimi dodatkowe koszty, ponoszone przez pracodawcę zatrudniającego kobietę. Królowe pszczół, jak pięknie nazywa się na Słowacji kobiety, które przebiły szklany sufit, w wieku 50+ często traktowane są jako emerytki, podczas gdy sześćdziesięcioparoletni facet ma nadal status pełnowartościowego pracownika. Wreszcie, że kobietę bezrobotną łatwiej „ukryć” – wycofując ją na dobrze znane stanowiska kucharek i sprzątaczek czyli do ogromu prac domowych, które nigdy nie były doceniane i wynagradzane. Tymczasem kobietom „na bezrobociu” jest równie trudno i częściej winią za ten stan rzeczy siebie niż obarczają nim „świat”. Szybciej doświadczają uczucia własnej „bezproduktywności”, gorszości, ogarnia je pesymizm. A poddanie się jest najgorszą z możliwości.

Dlatego do szukania nowego zajęcia (co pewnie najważniejsze) dodać warto poszukanie pomysłu na siebie. Tak, by nie poddać się frustracji, nie przestać w siebie wierzyć. Wiele razy będzie przecież tak, że wysyłane aplikacje nie doczekają się odpowiedzi. To bardzo denerwuje, szczególnie na początku. Nie można z tym nic zrobić, nawet jeśli wprost nie napisano „skontaktujemy się tylko z wybranymi osobami”. Albo więc towarzyszyć nam będzie wściekłość, przeradzająca się w zwątpienie, albo przyjmiemy do wiadomości, że z taką kulturą korporacyjną (choć nie tylko taką) mamy dziś do czynienia. I to nie powinno, w miarę możliwości, mieć wpływu na to, co myślimy o sobie. Wina nie leży po naszej stronie. Starajmy się nie poddawać, upartym jest łatwiej. Dotyczy do także małych rzeczy. Fakt, że „siedzimy” ( a przecież nie siedzimy, tylko nieustannie się krzątamy) w domu nie może całkowicie wybijać z rytmu. Pamiętajmy, że to co rozciągamy często na cały dzień, kiedy pracowałyśmy, robione było, gdzieś „między wierszami”.

Fakt, że nie trzeba punktualnie wychodzić rano do pracy nie oznacza, że mamy w ogóle wyrzucić zegarek. Oczywiście, że nie chodzi o maniakalne wstawanie „na pierwszą zmianę”, ale o zorganizowanie sobie dnia w taki sposób, żeby czas nie przeciekał między palcami. Potrzebna jest więc odrobina samodyscypliny, choć bez policzkowania się, że coś nie wyszło. Dlatego warto ułożyć sobie plan dnia; przydaje się szczególnie osobom mniej zdyscyplinowanym. I wciąż pamiętajmy; nie każdy dzień w pracy był jednakowo udany. Teraz też nie każdy musi być cudowny. A jeśli przy okazji okaże się, że zaczynamy się świetnie realizować w domu (już z własnego wyboru), to, jeśli rodzinę na to stać, będzie fantastycznie i problem sam się rozwiąże.

„Ja wolałam siedzieć sobie w domu, więcej pożytku było, posprzątane, obiad zrobiony, a teraz poszłam do pracy za 1500 zł i 8 godzin mnie nie ma, z dojazdami prawie 10 , obiady trzeba kupować, bilet miesięczny 80 zł i czasu na zakupy nie ma a w pracy zj**ka codziennie żeby jakiś manager się dobrze poczuł i dowartościował, żyć mi się odechciewa.” – napisała na blogu pewna internautka.

Samo się posprzątało? Się ugotowało? A ty siedziałaś? Chyba nie zauważyłaś, ile dałaś z siebie domowi. Może faktycznie lepiej, żebyś swój etat odpracowywała w domu, zamiast godzić się na upokarzające zajęcie poza nim. Wszakże pamiętaj – gdyby ci się w domu miało również uprasować (samo), to pralnia usługę traktowania koszuli żelazkiem wycenia na 8 złotych. Pomyśl o tym w tych kategoriach.

Szczególnie przy takiej alternatywie – „siedzenie” w domu, a kompletnie beznadziejne zajęcie poza nim, frustracja wzrasta. Można myśleć o czymś poniżej kwalifikacji, ale jednak są jakieś granice. Szacunku dla siebie na przykład.

Mimo wszystko „Don’t give up” (nie poddawaj się) śpiewała Kate Busch. Nie odpuszczaj. Także w dbaniu o siebie. Nieprawda, że nie ma dla kogo, bo i dla siebie, i dla bliskich, którzy też to zobaczą i docenią (choć niekoniecznie powiedzą). Oczywiście nie chodzi o to, aby rano zakładać buty na wysokim obcasie, wystarczy dres, ale wyciągnięte dresisko niekoniecznie. Chyba, że decydujemy się pobiegać, wtedy strój nieważny.

Zobacz, co można zrobić za małe pieniądze albo zupełnie za darmo. Wiele z tego, to rzeczy, na które wcześniej w tygodniu brakowało czasu. Muzea mają bezpłatne dni, kina oferują tańsze bilety, jest sporo darmowych wykładów. Są w Internecie kursy językowe „za friko”. Można zainwestować w siebie choćby w taki sposób.

Last but not least: w poszukiwaniu pracy najbardziej licz na siebie. Potem na rodzinę i znajomych. Poczta pantoflowa bywa nieocenionym źródłem informacji, także o tym, gdzie poszukują pracowników. Nie oczekuj zbyt wiele od Urzędu Pracy. Wprawdzie już od wielu lat wizyta w „pośredniaku” nie oznacza kontaktu z podpitym lumpenproletariatem, ale jego urzędnicy (nawet młodzi) o empatii nie czytali chyba nawet w książkach. Warto się tam zarejestrować, jeśli jest potrzebne ubezpieczenie zdrowotne, ale nie należy spodziewać się cudu (oby się przydarzył). Nastaw się, że także w Urzędzie Pracy będzie trzeba wykonać jakąś pracę, by znaleźli (lub abyś ty znalazł) coś dla ciebie (może dodatkowy kurs, może rozmowy, a może po prostu zaglądanie i doglądanie).

Diana Appleyard, w swojej powieści „Pampersy, kamera i On. Rok z dziennika kobiety sukcesu” (Homing Instinct) tak wyrażała swoje obawy przed brakiem pracy: ”Kim będę? Moja tożsamość, mój obraz siebie samej przestanie istnieć. Wszystko, co robiłam w życiu, prowadziło do tego miejsca. Dobre stopnie w szkole, zdawane egzaminy, studia na uniwersytecie, dyplom, praca w gazecie, później w radiu, a w końcu w telewizji – wszystko było obliczone na sukces, na stopniowe wspinanie się po szczeblach kariery. Praca pozwalała mi być z siebie dumną, wzbudzała dla mnie szacunek u innych. Kim bez niej będę? Jeszcze jedną twarzą w tłumie zmierzającym donikąd. Anonimową kobietą przepychającą się z wózkiem po sklepach, martwiącą się o ceny żywności i co dzień rano mającą przed sobą dokładnie taki sam dzień jak poprzedni.”

I odpowiadała sobie: „Kłopot z pracą polega na tym, że człowiek tak się w nią angażuje, że traci z oczu wszystko inne i zaczyna wierzyć, iż to jest prawdziwe życie. Tak nie jest. To tylko praca. Od tego się nie umiera. To tu, poza pracą, jest prawdziwy świat.” W miarę możliwości warto o sobie powtarzać.