08/01/2017; autor: Fundacja TERAZ
Wydawnictwo Literackie 2016
Jerzy Pilch – prozaik, publicysta, dramaturg, scenarzysta, felietonista, laureat wielu nagród literackich, częsty gość ( w czasie przeszłym) studiów telewizyjnych, dawca wywiadów (także właściwie w czasie minionym). Innym znany bardziej jako entuzjasta piłki nożnej, kibic klubu Crakovia, nielicznym – jako zawodnik amatorskiego kółka piłkarskiego dziennikarzy Polityki.
W ubiegłym roku ukazały się dwie książki poświęcone jego życiu i twórczości. Pierwsza z nich jest wywiadem- rzeką, formą nieco nadużywaną w ostatnich latach, ale której autorka (Ewelina Pietrowiak) przywróciła pierwotną świetność. Druga, która premierę miała jesienią, to biografia pełną gębą – pół tysiąca stron skomponować ma nie tylko wizerunek znanego literata, ale dogłębnie zanalizować wszystko, co go ukształtowało – cofamy się więc kilka pokoleń wstecz, poznając życie jego przodków, zbadane skrupulatnie przez autorkę Katarzyna Kubisiowska). Jednak to ta pierwsza – „Zawsze nie ma nigdy”, a nie „Pilch w sensie ścisłym” bardziej przemawia do wyobraźni.
Pilch nigdy nie czynił tajemnicy ze swego życia. Wszystkie jego książki przyprawione są szczyptą (przynajmniej) autobiografii. Często przywoływał w nich wspomnienia o domu rodzinnym w Wiśle, opisywał wpływ luterańskiego środowiska na swoje poglądy, pisał o alkoholizmie. Ci, którzy nigdy w życiu nie przeczytali żadnej jego książki, mogliby sporo o nim powiedzieć, śledząc wywiady, których rozlicznie udzielał. Choć nie wszystko, co w nich mówił, było prawdą. Jak bowiem wyznaje Ewelinie Pietrowiak: „W wywiadach podkręcam (…). Te moje rzekome skłonności do ekscesów, do zachwytów erotycznych, które silniejsze są, a w każdym razie o wiele bardziej bezpośrednie w wywiadach niż w książkach, to rodzaj mojej niewinnej zabawy”.
Na ile szczerze odpowiada na pytania tym razem, ile przemilcza? Czy postawił gdzieś niewidzialne dla nas granice dla swojej intymności i prywatności – tego się nie dowiemy. Nawet jednak, gdyby miałyby to być pół-zmyślenia, pewne konstatacje mocno zapadają w pamięć.
Pilch wiele razy wcześniej mówił o swojej zamierzonej samotności pisarza. Teraz doprecyzowuje: „To było najskuteczniejsze dla mojej pracy. To znaczy – dostosować świat do zajęcia, które się wykonuje. I ja dostosowywałem świat do mojego biurka.”
Ale do tej osobności z wyboru dołączyła się inna – samotność wynikająca z choroby. U Pilcha kilka lat temu zdiagnozowano chorobę Parkinsona, przypadłość, która stopniowo ograniczała jego sprawność i fizyczną, i psychiczną. Obie są doraźne poprawiane, ale w ostateczności nieuleczalne. I rzecz nie w tym tylko, że trzęsą mu się ręce, więc pracuje wolniej. Że ograniczył do minimum grono ludzi, których zaprasza do siebie. Że przestał „bywać”. Rzecz w tym, że rozsypał mu się świat, który sam starannie układał przez lata, podobnie jak starannie układał ulubione wieczne pióra i notesy, czy teraz zatemperowane ołówki („trzydzieści dziewięć ołówków – to jest prawie wieczność (…) jak masz je na biurku, dają gwarancję długiej perspektywy życiowej.”) Teraz próbuje skonstruować nową strukturę codziennej egzystencji w taki sposób, by nie stanowiła jedynie erzacu tego, co z konieczności się nie wróci. I szarpie się między tą „gwarancją długiej perspektywy życiowej”, a samobójstwem: „Nie ma dnia, żebym o tym nie pomyślał.” Pomiędzy tymi skrajnościami sam dostrzega, że „pomiędzy myślą, a uderzeniem w samego siebie jest czeluść nieprzebyta. Zamach na siebie jest zamachem na czas, na zły czas…Czas trzeba – choć on nieubłagany – poprawiać”. To dopiero scenariusz na zmianę! Zmiana tego co nas spotyka generuje zmianę w myśleniu, działaniu, a tak naprawdę w planowaniu… póki da się poprawiać, póki da się modyfikować, póki da się myśleć, że jest to w zasięgu mojej lub innej ręki…
Temu zmaganiu się ze sobą towarzyszy lęk eschatologiczny, tak bliski wszystkim, dla których spotkanie ze śmiercią przestaje być problemem abstrakcyjnym: „Możesz mówić, że tęsknisz za nicością, ale dopóki jesteś, póty tobie i wszystkim innym się wydaje, że w momencie śmierci i po śmierci też będziesz. Będziesz jakoś to widział i w tym uczestniczył. Ten strach, strach przed zaznaniem własnej nieobecności jest trudny i nie do pojęcia”. Pilch swój lęk oswaja czytając „Religię bez Boga” Ronalda Dworkina, który udowadnia, że „religia jest głębsza od Boga”, a istnienie Boga nie jest żadnym (a przynajmniej nie jedynym) dowodem na to, że życie ma sens, że wszechświat jest cudem, a człowiek otwiera się na tajemnicę i podejmuje odpowiedzialność za siebie i innych, a świat wartości, którymi się kierujemy nie zależy od jakiegokolwiek bóstwa.
Niech więc cud trzydziestu dziewięciu zatemperowanych ołówków trwa nadal. W tym jest siła trwania i siła zmiany!